Co to był za weekend! Spełniło się jedno z moich marzeń – usłyszałam na żywo uwielbianą przeze mnie Esperanzę Spalding! I żeby tylko! Eh, tylu wspaniałych artystów na jednej scenie (choć tak naprawdę to na trzech ;))! No mówię Wam, coś pięknego! :)
Kiedy dowiedziałam się, że w tegorocznej edycji Solidarity of Arts gospodynią Projektu + będzie Esperanza, wiedziałam, że nie mogę tego przegapić. Esperanza + (jak owe widowisko zostało nazwane) miało być największym widowiskiem jazzowym tego roku – no cóż, czytając kolejne nazwiska zaproszonych na tę okoliczność, ciężko było się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Czekałam więc na ten dzień jako szczęśliwa już posiadaczka biletu do strefy golden circle (za jedyne 5 zł!!! Dacie wiarę?). Co więcej, ów koncert stał się dobrym powodem do tego, by spędzić cały weekend z Moim Ukochanym w Gdańsku. Tak też się stało :)
Pogoda nam za bardzo nie dopisała, ale nie przejmowaliśmy się tym. Dużo gorsze do zniesienia były tłumy na Starym Mieście, przez co spacerowanie nie było już tak bardzo relaksujące. Niemniej udało nam się kilka fajnych miejsc zobaczyć, nad samym morzem również byliśmy. Ciekawą atrakcją było koło młyńskie, na które zdecydowaliśmy się wsiąść. I choć cena nie zachęcała (25 zł bilet normalny), to chętnych nie brakowało. A widok z góry zacny. Tak jak i z punktu widokowego Bazyliki Mariackiej – tam także musieliśmy wejść (bo jakże inaczej).
Najważniejszy był jednak koncert – punkt docelowy naszej wyprawy. Wszystko zaczęło się o godz. 19.45, wówczas to odbyła się uroczystość odciśnięcia dłoni przez zaproszone gwiazdy – niestety zupełnie przeoczyłam ten punkt programu, toteż pojawiliśmy się na miejscu dopiero ok. 20.30. Pół godziny później pojawili się pierwsi artyści – Krzysztof Ścierański, Paweł Pańta, no i sama Esperanza. Zaraz po nich na scenę wyszli Wayne Shorter, Terry Lyne Carrington, Leo Genovese, Orkiestra Symfoniczna Polskiej Filharmonii Bałtyckiej pod batutą Clarka Rundella. Po nich przychodzili kolejni… Trwało to wiele godzin, toteż każdy, kto tam był, mógł zasmakować w dźwiękach tak światowych, jak i rodzimych muzyków. Muszę przyznać, że wrażenia były niesamowite. No i ta scenografia! Jedyne, co mi przeszkadzało, to stanie w tym tłumie przez tak wiele godzin. Nogi i szyja (bo się chciało coś na tej scenie zobaczyć) z każdą chwilą bolały coraz bardziej – chwilami myślało się już tylko o tym, by usiąść i chwilę odpocząć (chyba się starzeję ;)). I jak się później okazało, dużo lepiej miały osoby z tyłu (z poza strefy golden circle), bo i dźwięk lepiej się rozchodził, a i spocząć na ziemię było gdzie ;) No cóż, najważniejsza była jednak muzyka. The Pedrito Martinez Group, Oumou Sangaré czy Voo Voo – te zespoły dały niezłą porcję energii. Znany wszystkim utwór „Nim stanie się tak” w świetnej aranżacji (a Mateusz Pospieszalski był po prostu niesamowity! I ten jego śpiew tybetański! Czad :)). Zohar Fresco – izraelski perkusista tureckiego pochodzenia – koniecznie zapoznajcie się z jego twórczością, bo robi wrażenie! Mnie urzekł totalnie. No ale przede wszystkim wspólny występ Esperanzy, Wayne’a Shortera, Herbie Hancocka, Terry Lyne Carrington i Leo Genovese – jestem taka szczęśliwa, że mogłam tam być! Przyznaję, miałam pewien niedosyt samej Esperanzy, jej własnych utworów, ale nie będę narzekać. Być na takim koncercie, słyszeć takich muzyków… sama radość :) Niestety nie zostaliśmy do samego końca :( Ominął nas występ Marcusa Millera, Leszka Możdzera, Zbigniewa Namysłowskiego i jeszcze wielu innych. No cóż… Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze uda mi się usłyszeć wielu z tych artystów, z tym że na nieco mniejszych scenach, bliżej gwiazd… A co, pomarzyć można ;)
Jakbyście się zastanawiali, czy warto wziąć udział w podobnym wydarzeniu w przyszłym roku, to powiadam Wam – nie ma co się zastanawiać – trzeba jechać! :)
Bo piękne rzeczy dzieją się w kulturze!